niedziela, 2 lipca 2017

Recenzja książki "Małe cuda" Heather Gudenkauf

Witajcie. Dzisiejsza recenzja stylem i językiem będzie znacząco odbiegać od pozostałych. Poprzednie zostały napisane jako forma projektu w celu podwyższenia oceny z psychologii klinicznej, więc starałam się używać innego języka. Dziś prosto. Zapraszam.

Książka "Małe cuda" to powieść, którą nabyłam za pośrednictwem strony na facebooku "sprzedam wszystko, co zalega w domu". Kobieta sprzedawała kilka książek, a ja wybrałam trzy z nich (ww, "Mistrz i Małgorzata" oraz "Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem") w cenie 10 zł za każdą. Uważam to za bardzo dobrą inwestycję (ponieważ uważam książki za inwestycję). 

Po kilku egzaminach i wielu zaliczeniach, które miałam w ciągu minionego miesiąca chciałam zupełnie się wyalienować i odpłynąć przy dobrej lekturze. Nie sądziłam, że odpłynę aż tak. Od pierwszych stron akcja toczyła się szybko i sprawiała, że miałam ochotę dowiedzieć się, co będzie dalej. Nie znajdziemy w niej obszernych opisów domów, miejsc czy okolic (czego nie lubię w książkach- "Nad Niemnem" było dla mnie męczarnią) a nasza uwagę przykuwać będzie to, co jest istotne. Akcja toczy się z perspektywy jednej z głównych bohaterek oraz trzecioosobowego narratora opisującego zdarzenia 10latki. W połowie książki perspektywa staje się bardziej zbieżna, bo historie kobiety i dziewczynki splatają się. Już na początku czytelnik dowiaduje się o trudnej posadzie pracownika socjalnego oraz traumie związanej z nieustabilizowanym życiem dziecka. Parokrotnie zatrzymywałam się w trakcie czytania i uzmysławiałam "to się naprawdę dzieje, nawet teraz", a do oczu napływały mi łzy. 

Dużym atutem powieści są zakończenia każdego z rozdziałów powodujące, że z całych sił nie chcemy przerywać lektury, a dalej ją zgłębiać. Fabuła jest wartka i muszę przyznać, że od urodzenia Julii nie przeczytałam książki w niespełna 24 godziny (a nie jest to stu stronicowy egzemplarz). Przedwczoraj mi się udało. 

Podczas lektury wielokrotnie płakałam, ponieważ nie jest to książka "lekka". Traktuje o bólu, który dotyka najsłabszych istot na świecie- dzieci. Ukazuje także drastyczne konsekwencje nieprzemyślanych czynów. Dzięki niej widzę jak kolosalne znaczenie ma życie i to, w jaki sposób się z nim obchodzę. Wiele razy podczas czytania zastanawiałam się, "co by było, gdyby..." . Brałam tą historię tym bardziej personalnie, że 11 miesięczne dziecko głównej bohaterki trafiło do szpitala. Ja również byłam z moją (w tamtym momencie) 9 miesięczną Julią przez całe święta w szpitalu i te negatywne emocje z tym związane wracały do mnie ze zdwojoną siłą. Czułam fizyczny ból, kiedy czytałam o tym, jak wygląda pobyt dziewczynki w szpitalu. 

Nie będę pisać o zakończeniu ani tym, czy jestem nim usatysfakcjonowana czy nie. Liczę, że tym krótkim opisem zachęciłam do jej przeczytania. Książka jest naprawdę dobra, jeśli  zamiast dramatu na ekranie wolimy zanurzyć się w lekturze z kubkiem herbaty u boku. Gorąco polecam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz