środa, 9 maja 2018

Jak poskromić zakupoholika?

Odkąd kroczę "drogą minimalizmu" i staram się ograniczać mój dobytek co jakiś czas przebija się moje dawne zakupowe ja.  

Do około 3 roku studiów byłam zakupoholiczką. Chociaż nie posiadałam dużej ilości pieniędzy to zawsze kiedy nastąpił zastrzyk gotówki, wydawałam ją. Wyprzedaże, promocje traktowałam jak świetne okazje, które mi się przytrafiły i które koniecznie muszę wykorzystać, bo się nie powtórzą. Nie widziałam całej tej manipulacji (a może nie chciałam?) i szczyciłam się tym, co mam. Byłam typową osobą, której imponowali Ci posiadajacy wiecej, sama chciałam taka być. 

Dzisiaj jest trochę inaczej. Od około roku oszczędzam, bardzo rzadko robię impulsywne zakupy (a już bardzo sporadycznie te na poprawę humoru). Z większą świadomością dokonuję zakupów. Najczęściej są one przemyślane. 

Jednak nie zawsze jest tak pięknie. Najgorzej jest wtedy, gdy oglądam filmiki na yt dziewczyn, które polecają produkty albo pokazują swoje szafy i nowe zakupy ubraniowe. Wtedy się inspiruję i tworzę sztuczne potrzeby. Myślę sobie , że stać mnie na to i wchodzę w linki, czytam opinie itd. Często też łapię się na tym, że idę do sklepu z konkretnym planem zakupu, a przy kasie jest tych rzeczy więcej. Czy zawsze ulegam pokusie? I jakie mam sposoby, żeby opanować mojego wewnętrznego zakupoholika? 

Przyznam bez bicia, że często odwiedzam strony różnych sklepów (najczęściej H&M, Marie Zelie , Aeterie i Zalando) i wybieram do koszyka po kilka/ kilkanaście rzeczy. Ceny zazwyczaj są wtedy niebotyczne. Takie koszyki trzymam sobie w pamięci czasami po miesiąc/dwa. I w momencie, kiedy już czuję, że MUSZĘ coś zamówić, bo tak bardzo tego chcę usuwam całą zawartość zamówienia i na jakiś czas blokuję stronę (block site). Tym sposobem udało mi się od naprawdę dawna nie kupić żadnego ciuszka przez internet. A podejść było co najmniej kilka. 

W drugim przypadku, w sklepie korzystam z metody- odłóż i odwróć się. Stojąc przy kasie przeglądam jeszcze raz i dokładnie mój koszyk (czasem dzieje się to trochę wcześniej) i wszystkie rzeczy spoza listy idę i odkładam na półki. Zabiera to czas i jest bardzo trudne, bo przecież jakiś powód miałam,aby to włożyć do koszyka, ale ma wymiar "wychowawczy". Kiedy muszę raz jeszcze iść i odłożyć daną rzecz, jak małe dziecko uczę samą siebie, że nie wszystko mi wolno i mam określone granice. To bardzo dobra nauka samodyscypliny. Polecam. Innym sposobem i dużo szybszym jest sfokusowanie uwagi tylko na tych działach sklepu, w których dane produkty są. Tzn. jak mam do kupienia tylko pampersy i chusteczki to wiem gdzie dane produkty się znajdują. Jak nie wiem to od razu szukam pani pracującej w sklepie i proszę o pomoc.  Najważniejsze w tym wypadku jest to, aby się nie rozglądać na boki idąc do miejsca przeznaczenia. 

Ostatnią zasadą, którą się kieruję i przemawia do mnie w 95 % jest tzw."psychologiczny moralniak"  lub mówiąc bardziej kolokwialnie wjeżdżanie na banie czy oranie się. Mowa o argumentach, które z mojego punktu widzenia są niepodważalne i nie ulegają racjonalizacji (w moim przypadku). Te złote zdania to: 
wydając X zł na tą rzecz nie uda mi się odłożyć tej kwoty na tegoroczne wakacje; 
czy bez tego nie przeżyję lub komfort mojego życia bez tego przedmiotu bardzo się pogorszy?; 
czy za rok nadal będę się tak samo cieszyć patrząc na tą rzecz? ; 
ta rzecz zajmie przestrzeń w moim domu, która spowoduje większe zagracenie; 
co w tym produkcie jest na tyle fascynującego, że muszę to mieć?;
czy ten produkt wpłynie pozytywnie na stan mojej sylwetki/na zdrowie/samopoczucie w dłuższej perspektywie?;
Tych pytań mogę mnożyć, ale podałam te, które zadaję sobie prawie zawsze.  

Mam nadzieję, że wpis okaże się dla kogoś przydatny. 
Buziaczki :)

P.s ostatnią metodą jest powracanie wciąż i wciąż do książek o minimalizmie, w któych to jest dużo więcej rad. One mnie zawsze naprostują. Jestem właśnie w trakcie kończenia "Chcieć mniej" pani Kędzierskiej. To mój trzeci raz i jak zwykle-działa jak powinien :)

czwartek, 26 kwietnia 2018

Przepis na domowy peeling do ciała

Witam.
Do tej pory nie byłam fanką DIY chociaż nie raz próbowałam. Kończyło się to fiaskiem. Jednak jakiś czas temu postanowiłam przejrzeć książkę, którą dostałam rok temu na święta- Tajniki DIY RLM. Znalazłam tam przepis na peeling, który miałam zamiar od dawna kupić w sklepie. Niestety, ale w "robótkach ręcznych" jestem słaba i nie lubię się babrać w zbyt wielu rzeczach, ale kiedy tylko przeczytałam ten przepis wiedziałam, że muszę to zrobić. I tak powstał waniliowy peeling do ciała. Dzisiaj chcę pokazać Wam w jak łatwy sposób można przygotować coś ,co będzie tanie, szybkie w produkcji i niezwykle skuteczne w działaniu. Zaczynamy!

Potrzebujemy:

  • cukier biały lub brązowy  (na jeden mały słoik około 3/4 lub 2/3 )
  • olej kokosowy 
  • cukier waniliowy lub olejek lawendowy czy co tam lubicie


Sposób przygotowania:

Do słoika wsypujemy 2/3 jego wysokości cukru. Wcześniej rozpuszczony  i przestudzony (ale nie gorący!!!! ) olej kokosowy wlewamy do cukru (1/3 słoika). Na koniec dosypujemy proszek lub dolewamy kilka kropel ulubionego zapachu (w przypadku cukru waniliowego około 1 łyżeczkę). Odstawiamy do lodówki i tam trzymamy co najmniej kilka godzin. Później używamy wedle potrzeb :) P.s zdarzyło mi się go posmakować...pycha!

Termin:

Ze względu na brak konserwantów Ewa zaleca około dwa tygodnie, chociaż ja swój miałam 3 i nic się z nim złego nie działo

Działanie:

Cóż, jest świetny. Bardzo dobrze ściera skórę, jest tani a dzięki temu, że pięknie pachnie to chce się go używać codziennie (ja stosowałam co 3 dni). Ponad to świetnie nawilża i wygładza skórę dzięki olejkowi :) Bardzo polecam, świetny kosmetyk. Ja właśnie zrobiłam sobie jego trzecią wersję (dwie zużyte).




Polecam!!!


niedziela, 22 kwietnia 2018

Za drutami Stutthofu- Wacław Mitura

Witajcie. Ostatnio miałam mało czasu na czytanie książek. Albo inaczej- nie były one dla mnie priorytetem. Mimo to jestem w trakcie 3 pozycji i jedną niedawno skończyłam. O niej dzisiaj. 

Na książkę pana Wacława trafiłam przy okazji przeglądania na strychu domowej biblioteczki taty. Zauważyłam tam wiele ciekawych pozycji, ale zdecydowanie na pierwszy ogień poszła ta traktująca o czasach II wojny światowej. Bardzo lubię czytać o tamtym trudnym okresie w historii naszego kraju. Jest to dla mnie niezwykle interesujące i sprawia, że doceniam to, co mam. Widzę jak wiele rzeczy posiadam (nawet nie materialnych), a wystarczy, abym urodziła się o kilkadziesiąt lat wcześniej i moim problemem nie byłoby uczulenie na hybrydy, a zdobycie pożywienia.

Tyle słowem wstępu.


zdjęcie allegro.pl


"Za drutami Stutthofu" to wspomnienia więźnia obozu, który przeżył piekło tamtych czasów. Z niebywałą dokładnością przytacza szczegóły z życia za murami. Jestem odporna na "mocne" fragmenty, jednak chwilami musiałam robić przerwy i odkładałam lekturę na godziny lub dni. Niesamowite dla mnie jest to, jaką pamięć do nazwisk, dni, dat i detali ma autor tego świadectwa. Często jest tak, że starsi ludzie bardzo dobrze pamiętają szczegóły z dzieciństwa czy młodości, a w tzw." teraz" odnajdują się nieco gorzej. Autora za to podziwiam. 

Książkę czyta się bardzo szybko i płynnie. Bywają momenty "do strawienia" jednak język i sposób opisania są przedstawione w bardzo przystępny sposób. Dla osób, które chcą ja przeczytać jak najszybciej (bez dzieci i innych dystraktorów) z pewnością  dwa dni to będzie optymalny czas na lekturę.

To, co zostało mi w głowie po odłożeniu tych wspomnień to taka myśl ile człowiek jest w stanie zrobić, aby przeżyć. Jak silna jest nasza wola walki i miłość do życia. Mam wrażenie, że zwłaszcza teraz nie doceniamy wartości tego daru jakim jest to, że znajdujemy się tu i teraz. Wszechobecne telefony, portale społecznościowe i instagram, na których pokazujemy tylko tą idealną część naszej egzystencji powodują rozżalenie odbiorców. Ile osób przeglądając zdjęcia znajomych myśli sobie "ja też tak chcę?" i przewija tablice. Ciężko nam wziąć w swoje ręce nasze losy.Myślę, że warto zaznajomić się z literaturą opisującą losy tych, którym nie było dane przeżywać jakkolwiek według własnej woli, ponieważ nie mieli takiej możliwości. Ich życie to była walka. Często w tej walce zajmowali straconą pozycję, a mimo to robili wszystko, by wygrać. 

Tymi kilkoma zdaniami mam nadzieję, że zachęciłam Was do jeśli nie przeczytania owej ksiażki to może refleksji nad tym, co macie i ile jest możliwości, aby coś zrobić. 


poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Porównanie dwóch płynów micelarnych

Cześć. Jakiś czas temu przedstawiałam Wam produkty do balsamowania ciała. Dzisiaj twarz ,konkretnie pielęgnacja twarzy. Do walki staje płyn micelarny Garnier 3w1 do skóry wrażliwej oraz Lirene 3w1 do cery naczynkowej. 

Płynów micelarnych używam co najmniej od 4 lat. Nie zostawiają na moich oczach tzw."filmów" i niektóre z nich (o tym za chwilę) nie szczypią. 

Moja przygoda z tymi produktami zaczęła się od Biodermy w liceum, później szukałam zastępców aż trafiłam na Garniera. Jakiś czas temu o nim pisałam. Uważam go za najlepszy płyn micelarny. Z pewnością lepszy od Biodermy (i oczywiście tańszy). Słowem sprostowania: uważam, że za Biodermę przepłacamy. Nie ma ona też takmocnego działania jak inne, tańsze produkty. 

Jakiś czas temu zapasy Garniera mi się skończyły (polecam kupowanie 2-paków w Biedronce, najtaniej) i byłam zmuszona korzystać z tego, co miałam w łazience. Postanowiłam posprawdzać inne produkty i porównać z moim świętym graalem. Co z tego wyszło? 





Najpierw porównajmy wygląd obu produktów:

Płyny znajdują się w przezroczystych opakowaniach, co uważam za atut i podstawę w przypadku takich produktów. Dzięki temu możemy dokładnie wiedzieć ile kosmetyku nam zostało do zużycia i ewentualnie się zabezpieczyć na wypadek denka. Opakowanie Garniera jest przezroczyste, natomiast Lirene zabarwione na różowo.


Cena:

Lirene ma 200 ml w cenie ok.14 zł natomiast Garnier w Biedro za dwa opakowania w promocji (jeden w cenie 50 %) za 24 zł - tu chyba nie muszę pisać o ile bardziej opłaca się Garnier.


Zapach: 

Garnier jest bezzapachowy, czyli jak najbardziej na plus, jednak Lirene pachnie na tyle ładnie i delikatnie, że również daję mu punkcik. Same musicie ocenić co wolicie.


Działanie:

Lirene:
-nie domywa makijażu,
-jest niewydajny, do zmycia twarzy muszę używać co najmniej 3 wacików, a i tak nie mam rozpuszczonego tuszu,
-po dłuższym używaniu mam wysyp
-co najgorsze- szczypie w oczy
-nie zauważyłam żadnej poprawy w zmniejszeniu widoczności naczynek- są bardziej zaognione przez tarcie

Podsumowując dla Lirene: NIE, NIE NIE. Nie polecam. Garnier robi wszystko na odwrót- czyli po prostu działa. Domywa makijaż, jest średnio wydajny (wg mnie takie opakowanie powinno starczać na dłużej), nie zapycha, nie szczypie w oczy ani nie podrażnia.


Wybór jest prosty :) Po co przepłacać jak za tym nie idzie jakość.

W kwietniu pojawią się jeszcze co najmniej 2 wpisy. Ostatnio miałam przestój z powodu m.in mojej poprawki w Akademii Transportu i kosztowało mnie to MNÓSTWO czasu. Tęskniłam za pisaniem :)