poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Inspiracje połowy wakacji

No cześć :) Wreszcie mogę do Was napisać. Po egzaminach miałam reset i czuję,że wstąpiła we mnie nowa energia. Ponad to jestem już za połową magisterki więc uważam, że mam prawo robić coś innego.

Przychodzę dzisiaj z wpisem dotyczącym tego, co sama najchętniej czytam czy oglądam na youtubie. Inspiracje. Jak przeglądam archiwum tego bardzo niekonsekwentnie pisanego bloga (już mi to w ogóle nie przeszkadza) to brakuje mi właśnie takich tematów. Mam plan- podobny wpis przygotować pod koniec września, wtedy kończą się moje wakacje. 

Poniżej kilka rzeczy/przedmiotów i innych tego typu ciekawostek, dzięki którym moje tegoroczne wakacje (od 19 czerwca) są udane. 

1.Albert Camus "Obcy" 

zdjęcie: cyfroteka.pl 

Nie mogłam nie napisać o książce. Od połowy czerwca przeczytałam 8 książek w tym Camusa. Sięgnęłam po niego dzięki opinii Człowieka Absurdalnego (kanał na yt). Za jego namową przeczytałam jeszcze Nabokova Lolitę i Dostojewskiego Braci Karamazow, jednak to Obcy zrobił na mnie kolosalne wrażenie. 

Lektura ocieka filozofią egzystencjalistyczną, człowiek po jej przeczytaniu zmaga się z myślami natury własnie tego typu (po co żyję? jak świat jest urządzony? czy wszyscy jesteśmy tacy sami? ). Sama książka jest krótka, ma bodajże koło 100 stron. Narracja 1 osobowa, bohater-obcy to osoba o skrajnie innym sposobie myślenia od mojego,kierująca się rozsądkiem. Dla mnie to człowiek wyprany z życia emocjonalnego czy głębszych uczuć. Co do stylistyki autora, bardzo przekonuje mnie sposób w jaki pisze- zdania krótkie, rzeczowe. Bardzo polecam KAŻDEMU.


2.Płyta Taconafide Soma 0,5 mg 

zdjecie: glamrap.pl

Kiedy na youtubie zawrzało od duetu i pojawiły się tracki ja byłam sceptycznie nastawiona. Posłuchałam Art-B i stwierdziłam,że to nie moje klimaty. Po kilku dniach usłyszałam tamagotchi jadąc do Bydgoszczy, w radiu ... przepadłam. Wróciłam do domu i zaczęłam słuchać całej płyty. Teraz robię to na okrągło. Co kilka dni mam fazę na dwie inne piosenki .Obecnie "nóż" i "sectumsempra" wiodą prym :) Świetne połączenie. Coś nowego. A samo wydanie płyty bez jej wcześniejszej promocji to coś przełomowego na naszym rynku muzycznym.


3.Kanały na youtubie: 7 metrów pod ziemią (KLIK), Człowiek Absurdalny (KLIK)i Gonciarz (KLIK)

Na 7 metrów trafiłam przypadkowo, a raczej przez przeznaczenie. Szukałam ciekawych informacji w internecie, znużona tematyką beauty. No i przepadłam. Rafał Gębura to prowadzący internetowy talk-show, a poza tym osoba niezwykle właściwa na miejscu, w którym jest. To najlepiej prowadzący wywiady dziennikarz jakiego widziałam. Słucha, nie przerywa i zadaje dokładnie takie pytania, na które chcę znać odpowiedź. Wywiady, jakie prowadzi dotyczą samych ciekawych tematów. Życia prostytutek, schizofrenika, "damskiego" Greya, anorektyczki , ratownika medycznego a ostatnio pojawił się z bezdomnym. 

Na Człowieka Absurdalnego natknęłam się po poleceniach Filipa. Tak dobrze go reklamował, że w końcu uległam i stałam się widzką tego kanału. Jest on niesamowicie inspirujący do sięgania po wiedzę, wyjaśnia wiele z rzeczy, które skądś (ale skąd?) i gdzieś (ale gdzie?) powstały. Poleca również książki i motywuje dlaczego więc ode mnie lajk :)

Czy o Krzysztofie Gonciarzu muszę pisać? :) Chyba jedna z bardziej znanych osobisości na yt. Słyszałam o nim już kilka lat temu, ale zaczęłam go oglądać stosunkowo niedawno, jak w jego filmie wystąpiła moja koleżanka z klasy z lo-Kaja Rehmus (kanał na yt o tej samej nazwie). Oprowadzała go po Pekinie. Później obejrzałam jego film o abstynencji, kolejno o zmianach i tak się potoczyło. Bardzo inspirująca postać, o ciekawym humorze. 



4. Przyciemniacz do podkładów Hean 

zdjęcie: eZebra.pl


Kosmetyk też musiał się znaleźć na tej liście. Nadeszło lato, trochę się opaliłam i zaczęłam zauważać,że moja twarz po umalowaniu wygląda dziwnie nienaturalnie. Zazywczaj podkłady rozjaśniałam, a tu przydałoby się je przyciemnić. Na ratunek przyszedł przyciemniacz do podkładu marki Hean, który kosztuje chyba poniżej 20 zł i jest po postu świetny. Nie zmienia właściwości podkładu, ma oliwkowy podton i robi to, co ma robić. Dzięki niemu nie muszę kupować nowych podkładów specjalnie na lato, do mojej opalonej cery a po prostu zużywać stare.



5. Manicure Japoński P.Shine

zdjęcie: allegro.pl

Początkowo podchodziłam do niego bardzo negatywnie, bo przez miesiąc nie widziałam efektów. Miała być to deska ratunku dla moich kruchych i łamiących się pazurków, ale nie zauważyłam poprawy. Dopiero od 2 tygodni paznokcie na tyle się wzmocniły i urosły ,że jestem z nich po prostu dumna. Wiem, że to za sprawą tego produktu. ponieważ nie używam niczego innego. Niestety, ale hybrydy wyrządziły mi wiele złego i nie mogę do nich wrócić, ale ładne, naturalne zadbane paznokcie to też jest to. 



6.Wino musujące truskawkowe Fresco

zdjęcie: ambra sa

Cóż,chociaż od kilkunastu dni jestem abstynentką (za sprawą Gonciarza) i NIE PIJĘ w ogóle niczego, co ma % to w czerwcu i prawie przez połowę lipca byłam częstą klientką monopolowego. Chodziłam tam własnie po ambrozję bogów-truskawkowe fresco. Jest to alkohol tak pyszny, że trudno mi opisać jego smak. Upijasz się, ale tego nie czujesz,bo masz w ustach smak picollo o smaku truskawki. Chociaż już go nie wypiję, to polecam, bo to było odkrycie ogromne.



7.Błonnik witalny 

zdjęcie: E.Leclerc Rzeszów

Po alko czas na coś dla zdrowotności. Z uwagi na to, że coraz bardziej zauważam odkładanie się jedzenia w moim  ciele, ciężkość po spożywaniu niektórych produktów itd itd postanowiłam zacząć trochę bardziej o siebie dbać. Tak trafiłam na błonnik który spożywam codziennie i który świetnie oczyszcza ciało. Niestety, ale przełykanie go nie jest najwspanialszą rzeczą, którą zdarza mi się robić w ciągu dnia, to wiem, że czasem trzeba :)



8. Film "Berek" reż. Jeff Tomsic

zdjęcie: filmweb.pl

Na koniec film, ponieważ przez ostatni miesiąc obejrzałam może 4 filmy, gdyż ponad to wybieram książki . Chcę Wam polecić ŚMIESZNĄ komedię. Piszę, że śmeszną, ponieważ dla mnie większość komedii jest żenująca. Berek to opata na faktach historia kilku mężczyzn, którzy od 30 lat bawią się co rocznie, w maju w berka. Chociaż każdy z nich mieszka już gdzie indziej, jeśli ktoś Cię złapie, do końca maja musisz złapać kolegę, inaczej zostaniesz berkiem do następnego roku. Po tych 30 latach nadarza się okazja do złapania mężczyzny, którzy przez te wszystkie lata złapać się nie dał. Co z tego wyniknęło? Obejrzycie, to będziecie wiedzieć :) 

To już wszyscy moi ulubieńcy. Mam nadzieję, że Was czymś zainspirowałam. 



sobota, 19 maja 2018

Kupowanie w lumpeksie i moje zdobycze

No cześć. Dzisiaj o temacie, który chyba raz został poruszony na blogu.

O lumpeksie dowiedziałam się pod koniec gimnazjum od mojej przyjaciółki. Wcześniej ten rodzaj sklepów był dla mnie czarną magią i wiedziałam o nich niewiele. Zawsze byłam ciekawa skąd stać ją na tyle rzeczy. Wyjawiła mi sekret pod koniec trzeciej klasy gimbazy :D Pamiętam ten dzień jak dziś.  Do tego rodzaju sklepów nie miałam zbyt dużych uprzedzeń, poza tymi indukowanymi przez np.moją mamę, którą nigdy nie była zwolenniczką kupowania w tych punktach. Mimo to podeszłam do relacji przyjaciółki z nieukrywaną ciekawością. 

Pamiętam jak pierwszy raz, w lato wybrałam się do jednego, bardzo dużego lumpeksu w Świeciu (nad Rossem, teraz już go nie ma) i znalazłam tam czarną narzutę, którą miałam później przez 6 lat. To był mój pierwszy, pamiętny zakup. Mimo to przez całe liceum second handy odwiedziałam może 4/5 razy w roku. W trzeciej lo moje zakupy stały się częstsze. 

Kiedy wyjechałam na studia do Lublina na szmaty chodziłam dosłownie kilka razy. Już mnie do tego nie ciągnęło, miałam pełno ubrań i nie było gdzie ich chować (pierwszy pokój miał 8m2). Przez całą ciążę nie znalazłam nic w lumpach (teraz daje mi to dużo do myślenia, ale wydaje mi się, że po prostu nie chodziłam w tamte miejsca na zakupy, bo przecież dla ciężarówek jest tam mnóstwo rzeczy). W ostatnim czasie od początku roku byłam w lumpeksach kilka razy. Odkryłam jeden relatywnie drogi w Bydgoszczy (na Curie-Skłodowskiej, świetny jest!) i jak zwykle dwa ulubione w Świeciu. Moje zakupy w takich miejscach ograniczają się do mojej osoby, Julkę zaopatruję w nową odzież. Dzisiaj chciałabym Wam zaprezentować WSZYSTKIE rzeczy jakie obecnie mam, które pochodzą z drugiej ręki. Od razu zaznaczę, że moja szafa jest dużo mniejsza niż kiedyś i od ostatniego roku pozbyłam się około 50 % ubrań. Mimo to coś jeszcze zostało z tzw.. "łupów". Zaznaczę od razu, że jeden raz kupiłam buty z lumpeksu, jeszcze z metką. Poza tym nie kupuję bielizny, czapek, ani body. A oto szczęśliwcy: 

Czasy liceum: tutaj tylko jedna rzecz się zachowała, ponieważ jakiś czas temu robiłam bardzo duży przesiew ubrań i większość z tamtego okresu poleciała w świat :) Obecnie noszę ją bardzo rzadko i zastanawiam się czy nie znaleźć jej nowego domu.



Czasy studiów i tegoroczne zakupy:



Tutaj znajdziemy głównie sukienki. Ostatnio zaopatrzyłam się także w idealną spódnicę (dobra,nie idealną, bo z poliestru, ale z wyglądu jest wymarzona) i jedną spódnicę maxi do chodzenia po domu zamiast dresów. W mojej szafie spotkać można również trzy lumpeksowe bluzki i mój największy łup- koszulę znanej marki.

                                      




Mój najlepszy łup koszula Ralph Lauren:


Ostatnie nabytki (+biało-czarna sukienka ze zdj z sukienkami):



A poniżej najpiękniejsza zieleń khaki <3 


Napisałabym Wam orientacyjne ceny, ale niestety nie pamiętam. Najwięcej wydałam na koszulę RL (około 26 zł) oraz czarno-białą sukienkę (jakieś 30 zł). Reszta kosztowała dużo poniżej 15 zł.

Obecnie ubrania z lumpeksu stanowią około 1/5 mojej szafy, gdyż mam mało rzeczy :) Póki co nie wybieram się na "łowy". Czuję, że mam optymalną ilość ubrań i chcę je mów wszystkie wynosić :)

Miłego dnia! 

niedziela, 13 maja 2018

Ojciec Chrzestny Mario Puzo

Do filmu zabierałam się 3 razy, za każdym wytrzymywałam max 20 miniut. "Nie moja bajka" myślałam. Jednak po kilku latach postanowiłam zaryzykować i zabrać się za książkę. Czy żałuję? 

zdjecie woblink.com


Śniłam o niej nocami, myślałam w ciągu dnia i wracałam w każdej wolnej chwili. Jest to ta pozycja z serii uzależniających. Nie daje Wam spokoju, każda przerwa w lekturze skutkuje intensywnymi myślami o powrocie do niej. Kiedyś miałam "kaca" po dobrym filmie. Teraz mam takie kace po książkach. Może Was to zdziwi, ale po skończeniu tej czułam właśnie równowagę. Dosłownie nasyciłam się jej treścią. Nie zdarza się to zbyt często w przypadku książek, które mi się tak podobają. Jednak czasem autorzy idą w drugą stronę: piszą kolejne części kiedy powinni poprzestać na dwóch ("Kwiaty na poddaszu") czy jednej ("Książę Lodowego Ogrodu"). Wiem, że pan Puzo napisał jeszcze kilka książek, ale z tego , co mi wiadomo nie trzeba uznawać tego za kontynuacje (chyba,że się mylę?).

Od lektury tej powieści mija około 3 tygodnie. Po tym czasie pewne szczegóły się zacierają, ale ogólne refleksje zostają. Ja, polecając ją innym używam kilku argumentów, oto one:

-świetnie "zbudowane" postacie, każda z nich to osobny portret, pełen cech odróżniających i szczególnych od pozostałych bohaterów. Zdarza się,że w książkach autor przemyca poszczególne cechy osobowości z głównej postaci na epizodyczne. Tutaj mamy wrażenie, jakbyśmy poznawali każdego członka rodziny osobiście i uchwycali te osobnicze cechy ich sposobu bycia i osobowości

-fabuła budująca napięcie z każdą stroną. Pewnie dlatego tak trudno skończyć ją w jakimkolwiek momencie, bo zawsze chcecie wiedzieć co będzie dalej

-genialne dialogi- pana Vito i Michaela Corleone. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że to własnie dla nich czytałam tą książkę. Bywało ,że niektóre przemówienia powtarzałam, aby lepiej uchwycić ich geniusz ;)

-brak zbędnych opisów. Czasem zdarza się, że dana powieść jest ciekawa i porywająca, ale stale przeszkadzają nam powracające , zbędne opisy. Tutaj były używane nie tak rzadko, ale za każdym razem miały coś na celu i były potrzebne

To w bardzo telegraficznym skrócie. Liczę, że chociaż jedna osoba sięgnie po tej recenzji po "Ojca Chrzestnego" :)

Miłej niedzieli




środa, 9 maja 2018

Jak poskromić zakupoholika?

Odkąd kroczę "drogą minimalizmu" i staram się ograniczać mój dobytek co jakiś czas przebija się moje dawne zakupowe ja.  

Do około 3 roku studiów byłam zakupoholiczką. Chociaż nie posiadałam dużej ilości pieniędzy to zawsze kiedy nastąpił zastrzyk gotówki, wydawałam ją. Wyprzedaże, promocje traktowałam jak świetne okazje, które mi się przytrafiły i które koniecznie muszę wykorzystać, bo się nie powtórzą. Nie widziałam całej tej manipulacji (a może nie chciałam?) i szczyciłam się tym, co mam. Byłam typową osobą, której imponowali Ci posiadajacy wiecej, sama chciałam taka być. 

Dzisiaj jest trochę inaczej. Od około roku oszczędzam, bardzo rzadko robię impulsywne zakupy (a już bardzo sporadycznie te na poprawę humoru). Z większą świadomością dokonuję zakupów. Najczęściej są one przemyślane. 

Jednak nie zawsze jest tak pięknie. Najgorzej jest wtedy, gdy oglądam filmiki na yt dziewczyn, które polecają produkty albo pokazują swoje szafy i nowe zakupy ubraniowe. Wtedy się inspiruję i tworzę sztuczne potrzeby. Myślę sobie , że stać mnie na to i wchodzę w linki, czytam opinie itd. Często też łapię się na tym, że idę do sklepu z konkretnym planem zakupu, a przy kasie jest tych rzeczy więcej. Czy zawsze ulegam pokusie? I jakie mam sposoby, żeby opanować mojego wewnętrznego zakupoholika? 

Przyznam bez bicia, że często odwiedzam strony różnych sklepów (najczęściej H&M, Marie Zelie , Aeterie i Zalando) i wybieram do koszyka po kilka/ kilkanaście rzeczy. Ceny zazwyczaj są wtedy niebotyczne. Takie koszyki trzymam sobie w pamięci czasami po miesiąc/dwa. I w momencie, kiedy już czuję, że MUSZĘ coś zamówić, bo tak bardzo tego chcę usuwam całą zawartość zamówienia i na jakiś czas blokuję stronę (block site). Tym sposobem udało mi się od naprawdę dawna nie kupić żadnego ciuszka przez internet. A podejść było co najmniej kilka. 

W drugim przypadku, w sklepie korzystam z metody- odłóż i odwróć się. Stojąc przy kasie przeglądam jeszcze raz i dokładnie mój koszyk (czasem dzieje się to trochę wcześniej) i wszystkie rzeczy spoza listy idę i odkładam na półki. Zabiera to czas i jest bardzo trudne, bo przecież jakiś powód miałam,aby to włożyć do koszyka, ale ma wymiar "wychowawczy". Kiedy muszę raz jeszcze iść i odłożyć daną rzecz, jak małe dziecko uczę samą siebie, że nie wszystko mi wolno i mam określone granice. To bardzo dobra nauka samodyscypliny. Polecam. Innym sposobem i dużo szybszym jest sfokusowanie uwagi tylko na tych działach sklepu, w których dane produkty są. Tzn. jak mam do kupienia tylko pampersy i chusteczki to wiem gdzie dane produkty się znajdują. Jak nie wiem to od razu szukam pani pracującej w sklepie i proszę o pomoc.  Najważniejsze w tym wypadku jest to, aby się nie rozglądać na boki idąc do miejsca przeznaczenia. 

Ostatnią zasadą, którą się kieruję i przemawia do mnie w 95 % jest tzw."psychologiczny moralniak"  lub mówiąc bardziej kolokwialnie wjeżdżanie na banie czy oranie się. Mowa o argumentach, które z mojego punktu widzenia są niepodważalne i nie ulegają racjonalizacji (w moim przypadku). Te złote zdania to: 
wydając X zł na tą rzecz nie uda mi się odłożyć tej kwoty na tegoroczne wakacje; 
czy bez tego nie przeżyję lub komfort mojego życia bez tego przedmiotu bardzo się pogorszy?; 
czy za rok nadal będę się tak samo cieszyć patrząc na tą rzecz? ; 
ta rzecz zajmie przestrzeń w moim domu, która spowoduje większe zagracenie; 
co w tym produkcie jest na tyle fascynującego, że muszę to mieć?;
czy ten produkt wpłynie pozytywnie na stan mojej sylwetki/na zdrowie/samopoczucie w dłuższej perspektywie?;
Tych pytań mogę mnożyć, ale podałam te, które zadaję sobie prawie zawsze.  

Mam nadzieję, że wpis okaże się dla kogoś przydatny. 
Buziaczki :)

P.s ostatnią metodą jest powracanie wciąż i wciąż do książek o minimalizmie, w któych to jest dużo więcej rad. One mnie zawsze naprostują. Jestem właśnie w trakcie kończenia "Chcieć mniej" pani Kędzierskiej. To mój trzeci raz i jak zwykle-działa jak powinien :)

czwartek, 26 kwietnia 2018

Przepis na domowy peeling do ciała

Witam.
Do tej pory nie byłam fanką DIY chociaż nie raz próbowałam. Kończyło się to fiaskiem. Jednak jakiś czas temu postanowiłam przejrzeć książkę, którą dostałam rok temu na święta- Tajniki DIY RLM. Znalazłam tam przepis na peeling, który miałam zamiar od dawna kupić w sklepie. Niestety, ale w "robótkach ręcznych" jestem słaba i nie lubię się babrać w zbyt wielu rzeczach, ale kiedy tylko przeczytałam ten przepis wiedziałam, że muszę to zrobić. I tak powstał waniliowy peeling do ciała. Dzisiaj chcę pokazać Wam w jak łatwy sposób można przygotować coś ,co będzie tanie, szybkie w produkcji i niezwykle skuteczne w działaniu. Zaczynamy!

Potrzebujemy:

  • cukier biały lub brązowy  (na jeden mały słoik około 3/4 lub 2/3 )
  • olej kokosowy 
  • cukier waniliowy lub olejek lawendowy czy co tam lubicie


Sposób przygotowania:

Do słoika wsypujemy 2/3 jego wysokości cukru. Wcześniej rozpuszczony  i przestudzony (ale nie gorący!!!! ) olej kokosowy wlewamy do cukru (1/3 słoika). Na koniec dosypujemy proszek lub dolewamy kilka kropel ulubionego zapachu (w przypadku cukru waniliowego około 1 łyżeczkę). Odstawiamy do lodówki i tam trzymamy co najmniej kilka godzin. Później używamy wedle potrzeb :) P.s zdarzyło mi się go posmakować...pycha!

Termin:

Ze względu na brak konserwantów Ewa zaleca około dwa tygodnie, chociaż ja swój miałam 3 i nic się z nim złego nie działo

Działanie:

Cóż, jest świetny. Bardzo dobrze ściera skórę, jest tani a dzięki temu, że pięknie pachnie to chce się go używać codziennie (ja stosowałam co 3 dni). Ponad to świetnie nawilża i wygładza skórę dzięki olejkowi :) Bardzo polecam, świetny kosmetyk. Ja właśnie zrobiłam sobie jego trzecią wersję (dwie zużyte).




Polecam!!!


niedziela, 22 kwietnia 2018

Za drutami Stutthofu- Wacław Mitura

Witajcie. Ostatnio miałam mało czasu na czytanie książek. Albo inaczej- nie były one dla mnie priorytetem. Mimo to jestem w trakcie 3 pozycji i jedną niedawno skończyłam. O niej dzisiaj. 

Na książkę pana Wacława trafiłam przy okazji przeglądania na strychu domowej biblioteczki taty. Zauważyłam tam wiele ciekawych pozycji, ale zdecydowanie na pierwszy ogień poszła ta traktująca o czasach II wojny światowej. Bardzo lubię czytać o tamtym trudnym okresie w historii naszego kraju. Jest to dla mnie niezwykle interesujące i sprawia, że doceniam to, co mam. Widzę jak wiele rzeczy posiadam (nawet nie materialnych), a wystarczy, abym urodziła się o kilkadziesiąt lat wcześniej i moim problemem nie byłoby uczulenie na hybrydy, a zdobycie pożywienia.

Tyle słowem wstępu.


zdjęcie allegro.pl


"Za drutami Stutthofu" to wspomnienia więźnia obozu, który przeżył piekło tamtych czasów. Z niebywałą dokładnością przytacza szczegóły z życia za murami. Jestem odporna na "mocne" fragmenty, jednak chwilami musiałam robić przerwy i odkładałam lekturę na godziny lub dni. Niesamowite dla mnie jest to, jaką pamięć do nazwisk, dni, dat i detali ma autor tego świadectwa. Często jest tak, że starsi ludzie bardzo dobrze pamiętają szczegóły z dzieciństwa czy młodości, a w tzw." teraz" odnajdują się nieco gorzej. Autora za to podziwiam. 

Książkę czyta się bardzo szybko i płynnie. Bywają momenty "do strawienia" jednak język i sposób opisania są przedstawione w bardzo przystępny sposób. Dla osób, które chcą ja przeczytać jak najszybciej (bez dzieci i innych dystraktorów) z pewnością  dwa dni to będzie optymalny czas na lekturę.

To, co zostało mi w głowie po odłożeniu tych wspomnień to taka myśl ile człowiek jest w stanie zrobić, aby przeżyć. Jak silna jest nasza wola walki i miłość do życia. Mam wrażenie, że zwłaszcza teraz nie doceniamy wartości tego daru jakim jest to, że znajdujemy się tu i teraz. Wszechobecne telefony, portale społecznościowe i instagram, na których pokazujemy tylko tą idealną część naszej egzystencji powodują rozżalenie odbiorców. Ile osób przeglądając zdjęcia znajomych myśli sobie "ja też tak chcę?" i przewija tablice. Ciężko nam wziąć w swoje ręce nasze losy.Myślę, że warto zaznajomić się z literaturą opisującą losy tych, którym nie było dane przeżywać jakkolwiek według własnej woli, ponieważ nie mieli takiej możliwości. Ich życie to była walka. Często w tej walce zajmowali straconą pozycję, a mimo to robili wszystko, by wygrać. 

Tymi kilkoma zdaniami mam nadzieję, że zachęciłam Was do jeśli nie przeczytania owej ksiażki to może refleksji nad tym, co macie i ile jest możliwości, aby coś zrobić. 


poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Porównanie dwóch płynów micelarnych

Cześć. Jakiś czas temu przedstawiałam Wam produkty do balsamowania ciała. Dzisiaj twarz ,konkretnie pielęgnacja twarzy. Do walki staje płyn micelarny Garnier 3w1 do skóry wrażliwej oraz Lirene 3w1 do cery naczynkowej. 

Płynów micelarnych używam co najmniej od 4 lat. Nie zostawiają na moich oczach tzw."filmów" i niektóre z nich (o tym za chwilę) nie szczypią. 

Moja przygoda z tymi produktami zaczęła się od Biodermy w liceum, później szukałam zastępców aż trafiłam na Garniera. Jakiś czas temu o nim pisałam. Uważam go za najlepszy płyn micelarny. Z pewnością lepszy od Biodermy (i oczywiście tańszy). Słowem sprostowania: uważam, że za Biodermę przepłacamy. Nie ma ona też takmocnego działania jak inne, tańsze produkty. 

Jakiś czas temu zapasy Garniera mi się skończyły (polecam kupowanie 2-paków w Biedronce, najtaniej) i byłam zmuszona korzystać z tego, co miałam w łazience. Postanowiłam posprawdzać inne produkty i porównać z moim świętym graalem. Co z tego wyszło? 





Najpierw porównajmy wygląd obu produktów:

Płyny znajdują się w przezroczystych opakowaniach, co uważam za atut i podstawę w przypadku takich produktów. Dzięki temu możemy dokładnie wiedzieć ile kosmetyku nam zostało do zużycia i ewentualnie się zabezpieczyć na wypadek denka. Opakowanie Garniera jest przezroczyste, natomiast Lirene zabarwione na różowo.


Cena:

Lirene ma 200 ml w cenie ok.14 zł natomiast Garnier w Biedro za dwa opakowania w promocji (jeden w cenie 50 %) za 24 zł - tu chyba nie muszę pisać o ile bardziej opłaca się Garnier.


Zapach: 

Garnier jest bezzapachowy, czyli jak najbardziej na plus, jednak Lirene pachnie na tyle ładnie i delikatnie, że również daję mu punkcik. Same musicie ocenić co wolicie.


Działanie:

Lirene:
-nie domywa makijażu,
-jest niewydajny, do zmycia twarzy muszę używać co najmniej 3 wacików, a i tak nie mam rozpuszczonego tuszu,
-po dłuższym używaniu mam wysyp
-co najgorsze- szczypie w oczy
-nie zauważyłam żadnej poprawy w zmniejszeniu widoczności naczynek- są bardziej zaognione przez tarcie

Podsumowując dla Lirene: NIE, NIE NIE. Nie polecam. Garnier robi wszystko na odwrót- czyli po prostu działa. Domywa makijaż, jest średnio wydajny (wg mnie takie opakowanie powinno starczać na dłużej), nie zapycha, nie szczypie w oczy ani nie podrażnia.


Wybór jest prosty :) Po co przepłacać jak za tym nie idzie jakość.

W kwietniu pojawią się jeszcze co najmniej 2 wpisy. Ostatnio miałam przestój z powodu m.in mojej poprawki w Akademii Transportu i kosztowało mnie to MNÓSTWO czasu. Tęskniłam za pisaniem :)



wtorek, 13 marca 2018

Michał Szafrański "Finansowy Ninja"

Witam w to wtorkowe popołudnie.
Nadeszła ta niesamowita chwila, w której podzielę się z Wami moją opinią na temat książki , do której miałam dwa podejścia i którą czytałam bardzo długo.

Mowa o gigancie pana Michała Szafrańskiego, autora bloga jaoszczędzacpieniadze.pl . Na początek wytłumaczę, dlaczego czytałam ją dwa razy. Za pierwszym utknęłam w 1/3. Pewnego dnia odłożyłam ją i wróciłam do niej po 3 miesiącach i stwierdziłam, że to była za długa przerwa i w celu przypomnienia zacznę ją od początku. Całość czytałam ponad miesiąc. Nie jest to lektura rozluźniająca do poduszki. Jest to album, który wymaga skupienia i koncentracji. Nad jego stronami czytelnik dokonuje często refleksji, retrospekcji czy najczęściej-analizy.

Zacznę od tego, że po "Finansowego Ninje" sięgnęłam po lekturze kilku tekstów na blogu autora i poleceniach w innych publikacjach (wpisach, filmach na yt czy książkach). Chciałam zmienić coś w swoim życiu, pogłębić wiedzę z zakresu, w którym byłam zieleńsza od żaby i wiedziałam, że potrzeba mi drogowskazu. Jak na prośbę okazało się, że autor bloga taki drogowskaz już nam dał, trzeba tylko po niego sięgnąć. Kupiłam więc książkę, która kosztowała mnie trochę więcej (przypominam, że nie oszczędzałam wtedy i dodatkowe pieniądze zdobywałam poprzez redukcję rozrywki czy jedzenia na mieście) a dzisiaj napiszę czy było warto.

"544 strony wiedzy o oszczędzaniu, zarabianiu, optymalizacji podatkowej i inwestowaniu. Wiedza, którą powinieneś otrzymać w szkole."

Oto słowa Pana Michała, z którymi się zgadzam. W jego książce otrzymamy podstawy wiedzy z zakresu finansów. Poznamy nie tylko instrumenty, ale i sposoby działania oraz wskazówki sprawdzone przez niejedną osobę. Niewątpliwym atutem były "pigułkowe" podsumowania każdego rozdziału, które w sposób bardzo przejrzysty i ultra konkretny systematyzowały najważniejsze zagadnienia rozdziału.  Bardzo podobało mi się to, że na początku autor przedstawił psychologiczne aspekty zarządzania pieniędzmi i ich wydawania. Bardzo dobitnie pokazał paradoks w jakim żyje wiele osób- zarabiamy by wydawać i od razu konsumować to, co trafi w nasze ręce. Tak jesteśmy nauczeni. Tylko ile osób to kwestionuje? :)
Musze przyznać, że ten kilkudziesięciostronicowy wstęp jest ogromnym walorem albumu.

Chciałam napisać teraz o innych rozdziałach, które mi się podobały, ale musiałabym wymienić prawie całą książkę , ponieważ prawie każdy unit był interesujący i wnósł dużo do mojej wiedzy. Wolę najpierw odpowiedzieć na pytanie: Jakie  treści mi się nie podobały?
Nie podobał mi się kalkulator finansowy i rozdział o podatkach. Kalulator dlatego, że przyswajałam go 3 razy z rzędu, ale za każdym razem czytając kolejne strony czułam się tak znudzona, że miałam ochotę odłożyć książkę. Mimo to rozumiem zasadność przytoczenia go w książce (to właśnie narzędzie, swoją drogą przydatne). Rozdział o podatkach-bo podstawy były mi dobrze znane i w sumie to była powtórka z kilkoma wyliczeniami. Nie interesowało mnie to niestety i czytało mi się długo. Chociaż interesuję się w małym stopniu inwestowaniem to niestety ten rozdział w pewnym momencie zaczął mnie nużyć na tyle, że czytałam go chyba najwolniej ze wszystkich. 
Mimo tych kilku minusów warto napisać o świetnym, merytorycznym rozdziale nt.kredytu hipotecznego i kupowaniu a wynajmowaniu domu. Naprawdę dużo z niego wyciągnęłam. "Oszczędzanie na co dzień" i "Finansowy rozkład jazdy" to również moi ulubieńcy. 

Jeszcze raz podkreślę- autor używa bardzo prostego języka, czytając mamy wrażenie jakbyśmy rozmawiali ze znajomym. W dodatku wszystko co możliwe jest rozrysowane. Plus za to. 

Tyle względem treści, bo nie chcę za dużo zdradzać. 

Chcę odnieść się jeszcze do jednej rzeczy. Mianowicie do głosów krytyki, które pojawiają się względem treści książki. W internecie napotkałam opinie osób, które twierdziły, że są rozczarowane tym, że w książce są zbyt podstawowe informacje, że chcą więcej. Osoby te podawały się za czytelników bloga. Powiem tak: dla mnie jako osoby niezaznajomionej z tematem finansów ta książka to święty graal, który jest przewodnikiem i podstawą do dalszego zdobywania wiedzy. Myślę, że autorowi przede wszystkim chodziło o to, aby właśnie taką książkę stworzyć. Jest tam opisane wszystko krok po kroku , o czym powinna dowiedzieć się osoba taka jak ja. Natomiast osoby ,które oczekiwały więcej, dam Wam przykład:
Od wielu lat jestem włosomaniaczką. Boga Anwen czytałam prawie od początku istnienia. Kiedy autorka bloga wydała swoją książkę nie mogłam się jej doczekać. Byłam podekscytowana jak małe dziecko i ją kupiłam. Informacje w niej zawarte okazały się zupełnie mi znane i już wcześniej przyswojone. Jednak zamiast być zła i mieć pretensje byłam w stanie zrozumieć, że od czegoś trzeba zacząć, najlepiej od podstawy i ona tak zrobiła. Pewnie gdyby wydała kolejną książkę to treści byłyby bardziej zaawansowane, jednak na początek to świetnie, że osoby które nie wiedzą tyle co ja będą mogły skorzystać.
Tyle w temacie :)

Na koniec- uważam, że posiadam wspaniałą lekturę. dzięki której będę coraz bardziej świadomą osobą, a moje finanse będą coraz lepiej zarządzane. Jestem człowiekiem, który bardzo często po przeczytaniu jakiegoś albumu pozbywa się go. Mogę zagwarantować sobie i Wam, że tego się nie pozbędę. Mam plan czytać go wyrywkowo w celu gruntowania wiedzy. Bardzo polecam. 

Dziękuję Panu Michałowi za wydanie tak wartościowej książki i życzę dalszych sukcesów zawodowych. Pozdrawiam, Klaudia

piątek, 9 marca 2018

Zamówienie z Minti Shop

Cześć.
Dziś postanowiłam podzielić się z Wami moimi ostatnimi zakupami kosmetycznymi.
Głównie kolorówką (chociaż będą tu dwa produkty z pielęgnacji) i odżywkami do włosów.
Ostatni taki wpis miał miejsce chyba nigdy (albo dwa razy) więc dziś nastał ten piękny dzień.

Zakupy robię rzadko i jeśli już się na coś zdecyduje to jest to przemyślane. Produkty, które zobaczycie poniżej to efekt co najmniej dwóch miesięcy zastanawiania się i kompletowania.

Najpierw pokażę Wam zakupy z Natury i apteki, a później Minti.


Ostatnio brakowało mi masek i odżywek. Te, które wybrałam:
  • Kallos Algi (ma bardzo wysoką opinię na wizażu)
  • Gliss Kur odżywka z olejkami (pachnie obłędnie!)
  • Dove odżywka z lawendą (zapach również piękny)
Jestem w fazie testowania i porównywania ich między sobą. 



Ostatnio postanowiłam przetestować kremy bb i jako pierwszy poleciał ten z Ziaji. 
Skończył mi się także krem do twarzy z Cetaphil, a że jest najlepszy i starcza na ok.3 miesiące to zamówiłam go ponownie :) Używam na dzień. Pod makijaż idealny.
p.s na noc używam Retimax 3000 i muszę przyznać, że moja skóra bardzo pozytywnie na to reaguje


Mój kolor - 020. To już chyba trzecia kredka. Uwielbiam ją. Daje ultra naturalny efekt, ma grzebyczek do wyczesywania nadmiaru produktu. Razem z żelem z Gloden Rose do brwi stanowią duet idealny. 



To czas na gwóźdź programu. 



Za zamówienie zapłaciłam 191 zł. Zapomniałam o korektorze z Hean, ale nie wszystko stracone, jeszcze mogę zamówić. 

Najbardziej zależało mi na peelingu enzymatycznym do twarzy i blend it oraz tuszu do rzęs z Bourjois. 

Co do gąbeczki to używam jej codziennie, gdy nakładam na twarz Revlon. Nie wyobrażam sobie w inny sposób go aplikować. Wybrałam wersję marmurkową, ponieważ wytrzymuje kilka miesięcy codziennego używania, a chodzą głosy, że te w jednym kolorze są dużo gorszej jakości. 


Na bazę z Zoevy zdecydowałam się przez opinie na wizażu. Od roku jestem nakierowana na keeper z Inglota, ale tym razem Zoeva wygrała, bo była na Minti :)

Tusz w 2 egzemplarzach, bo mama też się skusiła. Bardzo go polecam, jest w przystępnej cenie na stronie . Nie skleja, wydłuża i ładnie rozdziela. Mam bardzo nędzne swoje rzęsy, a mimo to lubię działanie tego produktu. 


Kiedy tylko zauważyłam,że mój colorstay się kończy, wiedziałam, że kolejny egzemplarz znajdzie się w koszyku. Najlepszy podkład jaki miałam. Nie zapycha, wygląda jak fotoshop i mimo to nie robi maski. Minusem jest odcień, ponieważ muszę go rozjaśniać, ale z tonu mi pasuje. 

Na Vianek zdecydowałam się w celu testowania kremów bb. Wcześniej kupiłam z Ziaji i chciałam mieć jeszcze jeden do porówania na bieżąco. Ponad to, jedne z moich ulubionych youtuberek MarKa pozytywnie się o nim wypowiadały. 


Czarne mydło z Nacomi to dla mnie peeling enzymatyczny na twarz. Póki co użyłam go 1 raz i jestem bardzo zadowolona, ale to tylko "świeża" i niekompletna opinia :)


To wszystko. Pewnie o niektórych produktach pojawi się za kilka miesięcy opinia. 
Ja zapomniałam o dwóch kosmetykach- wcześniej wspomnianym korektorze Hean i pilniczku, ale tak jak pisałam-wszystko da się nadrobić :)

Spokojnej nocki. ,


wtorek, 6 marca 2018

Kim jest dla mnie moje dziecko ?

Co jakiś czas na blogu pojawiają się wpisy z moją recenzją danego produktu czy książki. Muszę przyznać, że te publikacje to większość treści na stronie. 
Doszłam do wniosku , że chciałabym napisać nie o rzeczy, a o osobie. Nie o produkcie, a o człowieku, który codziennie definiuje mnie na nowo. O mojej dwuletniej córce, która dwa dni temu obchodziła swoje święto. 

Wizją mojego dziecka żyłam od około 15 roku życia, kiedy to poczułam instynkt macierzyński. Ograniczał się wtedy do rozczulenia na widok przyszłej mamy z wystającym brzuszkiem, ale szybko ewoluował. Wiedziałam, że chcę mieć szybko dziecko, bo czułam, że w tej roli będę się sprawdzać. 
Na moje szczęście zaszłam w ciąże po ćwiczeniach z psychologii rozwoju i cały okres prenatalny miałam za sobą, jednak na 2 roku na UKW zaczęły się zajęcia ze wspomagania rozwoju i psychodynamicznego podejścia do okresu prenatalnego i postnatalnego. Także byłam na bieżąco z tym, co się dzieje u mojego maluszka. Stąd też wiele modulacji i bodźcowania Juleczki, która była w brzuszku. Tyle słowem wstępu. 

Okres po porodzie był piękny, ale niesamowicie trudny. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że chociaż kocham nad życie moje dziecko to nie spodziewałam się takiego protestu ego i braku rozpieszczania się choćby lekturą czy wypadem na pizze. To się skończyło. Skończyło się jeszcze wiele innych rzeczy, ale i dużo zaczęło. Symbioza miedzy mną a Julią z każdym dniem przybierała na sile. Na tyle, by poznać swoje stany emocjonalne przez mikroekspresję czy modulację głosu. Julia i ja jesteśmy na to wyczulone. Ona chyba nawet bardziej :) Swoją drogą to niesamowite (i zachwycałam się tym przez bardzo długi czas, nawet teraz) jak matka rozumie swoje dziecko. Zwracałam bardzo dużą uwagę na jej sygnały, nawet jak była bardzo malutka i to się sprawdzało. Jednak opis komunikacji między mną, a Julią może odłożę, bo znowu powstałby tasiemiec. 



Po dwóch latach wspólnej egzystencji widzę jak kolosalny wpływ miała na mnie ta mała wielka istotka, która teraz śpi koło mnie. 

Czuję, że ona mnie określa. Mam wrażenie ,że w niej odbija się moje postępowanie. Jest jak moje lustro. Oczywiście nie jest ze mną zlana (psych.fuzja) jednak widzę w niej moje zachowania, które poprzez modelowanie mają prawo istnieć. 

Julia jest przede wszystkim POWODEM. Powodem dla którego od tylu już miesięcy wstaję z łóżka często o 6 czy 7 w wolne dni (dla dziecka nie ma czegoś takiego jak weekend czy wakacje :D). Jest powodem tego, że się bardziej staram. I to dotyczy wszystkiego. Staram się efektywniej uczyć-by nie musieć poprawiać egzaminów i tracić na to znowu czasu (tylko mieć dla niej czas). Jest powodem tego, że jeżdżę bezpieczniej- bo mamę ma tylko jedną. Jest powodem mojego uśmiechu- nie zawsze, ale często. Jest powodem, dla którego się tak rozwijam-doskonale zdaję sobie sprawę ,że przykład idzie z góry i jeśli ja jestem ambitna i próbuję wielu rzeczy, najprawdopodobniej Julia będzie zachowywać się podobnie. Jest powodem, dla którego bardziej o siebie dbam. Jako jej matka chcę dumnie reprezentować naszą rodzinę, chcę być dla niej zdrowa i silna (stąd jestem aktywna fizycznie). Co więcej- Julia jest powodem mojego minimalizmu. Bo zrozumiałam, że im mniej rzeczy mam tym więcej mam dla niej czasu. To się naprawdę sprawdza. Moja córka jest powodem mojej energii i radości- dokładnie obserwuje jak moja radość wpływa w nią i na odwrót. Jesteśmy dla siebie najlepszym narkotykiem podnoszącym poziom dopaminy i serotoniny. 

Poza tym Julia uczy mnie wymagać od siebie więcej. Patrząc na nią często zadaję sobie pytanie "co mogę robić lepiej/bardziej jako rodzic" i staram się polepszać. Czasami jest to bycie bardziej rygorystycznym czyt.konsekwentym, a czasem jeszcze więcej przytulania. Uczy mnie również czasem zwalniać. Mimo tego, co napisałam- nie jestem robotem, a to czym żyję to doświadczanie bycia w kontakcie z moim dzieckiem. Często łapię się na tym, że kiedy Julia na mnie patrzy, trzyma mnie za rękę to robię "stop klatki", aby móc wracać do tej chwili. To niesamowite słyszeć najpiękniejszy, cieniutki głosik na świecie, który mówi "Mamo" w moją stronę. 

To, czego Julia uczy mnie codziennie to rezygnację z egoistycznych zapędów, które nadal mam wielkie. Przez wiele lat rozpieszczałam się spełniając własne zachcianki i oczekiwania. Nie byłam nauczona wielkich poświęceń, chociaż nie odmawiałam pomocy. Teraz muszę rezygnować ze swoich przyjemności i ona mnie tego uczy. Bo jak jesteś mamą to wiesz, że Ciebie może poboleć, ale zrobisz wszystko, żeby Twojego dziecka nie bolało. To jest właśnie ten rodzaj miłości, który jest ponad Ciebie. 

Reasumując: polecam rodzicielstwo. Nie ma nic trudniejszego, nic bardziej satysfakcjonującego i przede wszystkim uczącego niż bycie rodzicem. 

Na koniec polecam każdemu (rodzicowi, ale i nie tylko) tą piosenkę: Kuba Jutrzyk- Być dla kogoś . Uważam, że jest to podsumowanie tego wpisu. LINK TU KLIK

środa, 28 lutego 2018

Recenzja książki James Wallman" Rzeczozmęczenie"

Witajcie. Dawno nie było recenzji. Chociaż miały ukazywać się co dwa tygodnie nie dałam rady opublikować wpisu w niedziele, ponieważ jeszcze czytałam publikację, o której dzisiaj.

Temat minimalizmu przodował w 2017 roku i z pewnością zagadnienie posiadania i chcenia mniej zmieniło moje życie. Co więcej- nadal zmienia. Odbiegając trochę od tematu- zabawne jak teraz reaguję na zakupy. Kiedyś raz na kilka miesięcy robiłam duży shopping internetowy- odzieżowy czy kosmetyczny. Od połowy grudnia wstrzymuję się z kliknięciem potwierdzenia zamówienia na MintiShop. Codziennie zaglądam do koszyka i pytam siebie "czy naprawdę tego potrzebuję?". Wiem,że niedługo sfinalizuję zakupy, jednak chcę mieć pewność, że nie kupię nic ponad to, czego naprawdę potrzebuję. Nie ukrywam- frustruje mnie ta sytuacja, ale wiem, że dokonam dobrego wyboru.

Przechodząc do dzisiejszego tematu. Książka "Rzeczo-zmęczenie" to zakup tamtego roku. Bodajże października (kiedy to postanowiłam nie kupować więcej książek,był to jeden z ostatnich zakupów tego typu). Kosztowała mnie 10 zł (baaardzo polecam zapisanie się do grupy na fb Simplicite-oddam,zamienię,sprzedam) była używana, ale nie zużyta.

zdjęcie: www.datapremiery.pl 

Po pierwsze bardzo spodobała mi się okładka- prosta, jasna, z bardzo widocznym pomarańczowym tytułem. Jak na książki o minimalizmie jest objętościowo duża, ma 367 stron. Jednak byłam pewna, że przeczytam ją szybko. Na lubimy czytać oceniana jest raczej średnio więc nie pokładałam wielkich nadziei względem treści. Co z tego wynikło? Przekonacie się poniżej.

Zacznijmy od tego, że książki nie skończyłam w 2 dni, a w ponad tydzień. Nie czyta się jej jednym tchem, a przynajmniej kilkoma. Treści w niej przedstawione to nie "posprzątałam swój dom ze wszystkiego i mi lepiej" albo "warto mieć mniej-polecam". Jest ona tak obszerna treściowo i tak wieloaspektowa, że byłam pod niemałym wrażeniem ile można się z niej dowiedzieć.
Traktuje z kilku perspektyw problem rzeczo-zmęczenia: z socjologicznej, psychologicznej, antropologicznej, ekonomicznej oraz filozoficznej. Dla mnie to ogromny plus, bo wiedza jaką mogę wynieść z tej lektury. jest ogromna. Nie mogę potraktować tego jak np."Slow life" Glogazy, gdzie zadawałam sobie pytanie, co ona mi da. Książka Jamesa Williama to skarbnica wiedzy z wielu źródeł odnośnie zagadnienia jakim jest już nie tyle co rzeczo-zmęczenie, a posiadanie mniej, minimalizm, materializmy czy eksperientalizm.

Autor w sposób bardzo obszerny wyjaśnia nowe zagadnienia. Nie wychodzi z założenia, że czytelnik "już wie", a raczej "ma się dowiedzieć". Tutaj kolejny plus.

To, co podobało mi się bardzo, a było inne niż w dotychczas czytanych książkach o minimalizmie to nie namawianie do bycia minimalistą, a eksperialistą, czyli osobą bazującą na doświadczeniach. Zdałam sobie sprawę, że zaczynając żyć jak minimalista nasze życie nadal kręci się wokół rzeczy, ale wokół tego, by było ich mniej. Łatwo zapętlić koło. Tutaj autor proponuje coś innego. Zamiast skupiać się na jak najmniejszej ilości rzeczy, skupmy się na maksymalnym doświadczaniu. Niech określa nas to, co widzieliśmy i przeżyliśmy.

Podsumowując: książka przekazuje problem z wielu perspektyw, jest wręcz "bogata" w treść, nakłania do refleksji. Jak najbardziej warto ją przeczytać :)

czwartek, 22 lutego 2018

Kremowy olejek do włosów bez spłukiwania L'Oreal Elseve

Witajcie. Dzisiaj kilka słów o produkcie, którego nigdy bym się tu nie spodziewała. Zawsze omijałam tego typu rzeczy z daleka, a tu proszę :)


Moje włosy są cienkie, przetłuszczające się i do niedawna nie używałam na nie niczego prócz odżywek i masek do spłukiwania (i zabezpieczania końcówek jedwabiem). Rok temu przekonałam się do odżywek w sprayu, a od niedawna do olejku. Chociaż w sumie ciężko nazwać ten produkt olejkiem. Bardziej jest to balsam do włosów na bazie olejów. Według producenta jest to olejek w kremie- niech będzie. 


L'Oreal Elseve Moc Olejków posiada wiele zalet m.in:

  • po pierwsze zapach...jest to moim zdaniem najlepszy perfum do włosów. Co prawda woń nie utrzymuje się jakoś szałowo długo- max dwie h, jednak jest to zaletą, bo zapach jest mocny i intensywny więc w tym przypadku za długo byłoby źle 
  • to czego bałam się najbardziej czyli tłuszczenie włosów, a w zasadzie ich brak :) Mimo swojej konsystencji i składu nie powoduje przetłuszczenia moich cienkich włosów. Krem nakładam od ucha w dół na oko 1 łyżeczkę i to w zupełności wystarcza. Włosy rozczesuję i wszystko gra 
  • produktu używam, gdy chcę pozbyć się puchu we włosach- nie mówię o puchu pożądanym, czyli dodającym objętości włosów, a o puchu puchu :D L'Oreal ładnie włosy wygładza i dyscyplinuje
Jednak po dwumiesięcznym używaniu widzę jego wadę, a mianowicie:
  • jest mało wydajny. Nie używam go na co dzień, max 2 razy w tygodniu, a zazwyczaj raz i już mi się kończy. Za 20 zł to trochę żal
Mimo jego jednej wady serdecznie polecam w szczególności osobom z włosami jak moje :)







niedziela, 18 lutego 2018

"Nie mam czasu" a moja organizacja

Wstęp
Najlepiej zacząć od początku. Motywacją do wpisu były niekończące się teksty osób , że nie mają na nic czasu, że nowy obowiązek, a zalegają ze starymi itd. Najbardziej denerwował mnie "z chęcią bym to zrobiłam,ale nie mam czasu" z ust osób, których jedynym zajęciem są studia i robienie prawka (możecie sobie wstawić ewentualnie praca/liceum i jakieś jedno zajęcie).

Moje obowiązki
Odkąd urodziłam Julię i nie zrezygnowałam ze studiów część osób z niedowierzaniem mówiła mi "jak Ty dasz sobie radę, dziecko i studia dzienne?" . Jakby to był wyczyn (no, dla niektórych jest). Druga część odradzała mi studiowanie jak mam małe dziecko (matka powinna skupić się tylko na bobasie). Ile ludzi tyle opinii. Ja studiowałam i robiłam jeszcze wiele innycb rzeczy, o których poniżej.
Po pół roku od urodzenia córki i trzech miesiącach od powrotu na uczelnię (bo po porodzie przez miesiąc nie jeździłam) zapisałam się na siłownie i regularnie 3 lub 4 razy w tygodniu , najczęściej po uczelni jeździłam na trening. Kiedy nastała wiosna odpuściłam siłownie i biegałam codziennie przed obudzeniem Julki (około 6:30) oraz jeździłam na rowerze. Nadal studiowałam dziennie. Na początku 2017 roku (odbywając te aktywności) postanowiłam, że przeczytam 52 książki (co udało mi się w liczbie 56).
  • Od października 2017 zapisałam się na drugie studia, dzienne. 
  • Jestem więc matką prawie dwulatki (której tata przyjeżdża maks raz na miesiąc z podkarpacia na 3 dni)
  • Studiuję dwa dzienne kierunki w tym jeden wymagający (psychologia) i podyplomówka z pedagogiki
  • Robię badania do magisterki (póki co jestem na etapie zliczania wyników testów)
  • Ostatnio odbywałam praktyki w szkole przez 2 tygodnie
  • Czytam nałogowo książki (w 2018 zwolniłam i czytam jedną na 2 tygodnie) 
  • Niedawno zapisałam się na pool dance i stretching i chodzę na te zajęcia co piątek
  • Od stycznia do końca lutego wyrabiam kurs w Akademii Transportu w Bydgoszczy (e-learning i stacjonarnie) na Certyfikat Kompetencji Zawodowych Przewoźnika w zakresie przewozu rzeczy (prawo, ekonomia i logistyka plus wszystko dot.transportu, dróg w jednym) 
  • Jako ostatnie chciałam dodać - i piszę regularnie bloga. Ostatnio jednak wpisy się nie pojawiły, ale nie trwało to dłużej niż dwa tygodnie więc napisałam o tym
Można? Można!
Jednak coś kosztem czegoś...



Jak daję radę to wszystko pogodzić?

Dużym ułatwieniem dla mnie jest to, że mieszkam z rodziną, która pomaga mi jak nikt inny. Jednak to ze mną Julia spędza najwięcej czasu. Staram się tak planować czas, aby poświęcać jej go najwięcej. 
Uczę się najczęściej nocami, książki czytam w ciągu dnia jak Julka śpi, albo jak ma jakieś zajęcie. Posty piszę zawsze "na raty" lub podczas snu małej (właśnie śpi :D). Ostatnio poświęcam jej mniej czasu, bo prawie non stop uczę się na kurs do Akademii Transportu, ale w tym czasie spędza czas z dziadkami albo wujkiem. W dodatku zdałam całą sesję przed jej rozpoczęciem (jeden egzamin miałam pierwszego dnia) i mam teraz przerwę na uczelni do 18 lutego, czyli do dzisiaj (nie skorzystałam z niej za bardzo, bo jak obliczyłam w ciągu dwóch tygodni spędzłam 87,5 h na platformie e-learningowej). Na drugiej uczelni zajęcia mam raz w tygodniu po kilka godzin. Co do pool dance i stretchingu- na początku chodziłam w poniedziałki jednak nie pasowało mi to godzinowo, bo po zajęciach w Bydgoszczy od razu jechałam do Świecia więc teraz jeżdżę w piątki jak mam dzień wolny od studiów, wieczorami (kiedy jest babcia Julci w domu). Wszystko się da zrobić. Co prawda dostałąm niedawno plan na ten semestr i bardzo mi on nie pasuje, bo prawie codziennie muszę być na uczelni. Postaram się więc o IOS (indywidualną organizację studiów) i być może będę miała zaliczenia indywidualne bądź na niektórych zajęciach będę mogła przychodzić rzadziej. 
Oczywiście z moją słabą pamięcią nigdy bym sobie nie poradziła nie prowadząc kalendarza. Praktycznie każdy dzień mam rozpisany. Taki harmonogram prowadzę od kilku lat (chyba od gimnazjum) i jestem w stanie określić jakie cechy każdy kalendarz powinien posiadać (m.in koperta z tyłu przyklejona do okładki, aby wrzucać tam "karteczki" i różne ważne rzeczy, czy gumkę, która "zamyka" kalendarz, a także konieczny format a5 :) ). 


Co musiałam poświęcić? 

Po pierwsze-ograniczyłam rzeczy, z których i tak nie czerpałam przyjemności tzn. facebook i pisanie ze znajomymi. Mój wall na fb jest praktycznie pusty, bo na dzień dzisiejszy mam tylko trzy osoby obserwowane, a reszta z moich 400 znajomych jest "odobserwowana". Wyświetlają mi się tylko strony, które mnie interesują (a jest ich może 5). W dodatku usunęłam z telefonu messengera i nie piszę lub pisze sporadycznie ze znajomymi-jeśli sprawa jest nagląca, ale nie na zasadzie "co u Ciebie". Takie pisanie uważam, za marnowanie czasu.
Po drugie- sen. Nigdy nie czułam się wyspana śpiąc długo, jednak zazwyczaj spałam po 9 h, bo "Sen to zdrowie". Nieprawda. Każdy ma ograniczony, indywidualny czas, żeby się wyspać. Dla mnie jest to 7 lub 8 h na dobę. Wtedy przez cały dzień jestem najbardziej efektywna. Jeśli śpię dłużej- jestem ospała  i nie mam humoru. Gdyby nie ilość obowiązków pewnie nigdy bym sie nie dowiedziała, że skracając czas spania będę bardziej wypoczęta :)
Po trzecie- imprezy i spotkania towarzyskie. Cóż, z początku ciężko było mi się z tym pogodzić, aż doszłam do wniosku ,że od kaca wolę dzień , w którym zrobię więcej niż tylko leżenie i zdychanie po alkoholizacji. W dodatku ładuję się społecznie na uczelni lub pool dance. Doszłam też do wniosku ,że nie jest mi potrzebny przyjaciel. Jest to wywód na dłuższą notkę, ale po krótcce- ciężko znaleźć osobę, która będzie dawała od siebie tyle samo co my, albo która będzie miała na to czas. Nigdy nie powtórzyła się w moim życiu relacja taka, jak z podstawówki i gimnazjum z Asią (z którą do teraz jak się spotykam-raz na rok gadam jak dawniej), jednak nasze drogi się rozeszły w inne strony i mamy inne priorytety. Nie żałuję,a jestem wdzięczna, że była w moim życiu kimś tak ważnym i tyle mnie nauczyła.
Zauważyłam również, że dużo bardziej wole wieczorem czytać niż oglądać i dlatego seriale to u mnie  rzadkość, a filmy oglądam może jeden w miesiącu (ostatni film jaki oglądałam to kino akcji w święta).


Jak robić więcej? 

Najprościej: ustalając priorytety, czyli rzeczy które są dla nas najważniejsze i olewając te, które są dla nas nieważne. W moim przypadku priorytetem jest Julia i rozwój, dlatego tak łatwo jest mi ignorować facebooka, pisanie z innymi czy spotkania towarzyskie. Julii poświęcam najwięcej czasu, ale nie zapominam o sobie. Od kilkunastu lat sporządzam listy zadań na dany dzień i polecam to wszystkim. Zaplanujcie sobie na nim również odpoczynek (czytanie książki, film). Najważniejsze rzeczy, które muszę danego dnia zrobić wpisuję na górę listy (max trzy zadania) i jedno, które muszę wykonać "choćby się skały zesrały"- czyli nie zasnę póki nie będzie to zrobione. Takie proste, a skuteczne. 
W moim słowniku nie ma czegoś takiego jak nuda. Zawsze jest coś do zrobienia. Oczywiście-czasem nie ma chęci, ale wtedy należy po prostu się zresetować (polecam drzemkę :D). 

Pozdrawiam wszystkich. Mam nadzieję, że taka lektura na niedziele miło Was zaskoczy i zainspiruje do wymagania od siebie więcej. 

środa, 7 lutego 2018

Porównanie dwóch balsamów do ciała

Witajcie ! Wreszcie coś kosmetycznego. Dawno takiego wpisu nie było i myślę, że już nadszedł ten czas.
Dzisiaj na tapetę pójdą balsamy. Mam do nich szczególny stosunek, ponieważ od tych produktów w dużej mierze zależy kondycja mojej skóry na ciele. Nadal podtrzymuję, że najlepsza pielęgnacja to ta opisana w poście nt.pielęgnacji ciała kobiety w ciąży : KLIK . Do dzisiaj kąpię się w płynach bez SLSów (mojej córci :D) i staram się dobierać takie balsamy, które nie zaszkodzą, a efekt będzie widoczny. Przy okazji świąt do naszej łazienki trafił balsam firmy dotąd nieznanej, ale spotykanej w Rossmanie, a także przed świętami testowałam Evree. Co z tego wyszło? Który bardziej przypadł mi do gustu? Przeczytacie poniżej. 



Oto nasi wojownicy o bycie lepszym : 

Wellness & Beauty waniliowy
Evree instant help (mango, gliceryna,tlenek cynku, alantonina)



Skład: trochę mendelejewy, ale Evree wygrywa. Dużo więcej składników roślinnych, bardziej przyjazny dla ciała. 


Konsystencja: po prawej biały Evree- bardziej gęsty, po lewej kremowy W&B bardziej rzadki. Różnica nie jest wielka, jednak szybciej wchłania się W&B

Zużywanie: z uwagi na to, że W&B jest mniej gęsty- nakładamy go więcej i szybciej się zużywa

Opakowanie: dużo bardziej wolę W&B ze względu na to, że jest przezroczysty i widać zużycie produktu

Działanie: bardziej nawilżającym i odżywiającym produktem, po którym skóra jest nawilżona nawet rano jest Evree instant repair. Z użyciem drugiego produktu różnicę widzę tylko przez kilka godzin i niestety dłuższe jego używanie nie poprawia kondycji skóry. 

Zapach: w przypadku tej kategorii ciężko jest oceniać produkty. Mam bardzo wrażliwy nos i aby coś mi się podobało musi być delikatne i długo utrzymujące się. Niestety, ale oba produkty mają intensywne, słodkie zapachy. Evree jest delikatniejszy, ale z kolei męczy przy dłuższym używaniu. W&B jest mocniejszy, ale bardziej przyjemny. Tutaj nie ma zwycięzcy. 

Cena: Evree to 400 ml "bydlak", za którego musimy zapłacić około 16 zł w Rossie natomiast za W&B za 250 ml około 13 zł. Wygrywa Evree

p.s używałam też produktu Wellness and Beauty o zapachu mango i czegoś tam. Uważam, że nie jest godny w ogóle zainteresowania. Śmierdzi.

Sami możecie podliczyć kto wygrywa... zdradzę Wam,że Evree :) 

Pozdrawiam. Niedługo porównanie dwóch płynów micelarnych.